Starsi czytelnicy pamiętają pewnie, że jedną z najbardziej charakterystycznych cech realnego socjalizmu było istnienie dwóch ekonomik: państwowej, w której panował permanentny niedobór, bo wyznaczano sztucznie niskie ceny oraz prywatnej lub na poły prywatnej „drugiej gospodarki”, w której handlowano deficytowymi towarami, często produkowanymi w państwowych fabrykach, ale już sprzedawanymi po znacznie wyższych cenach. Rolnicy woleli sprzedawać swoje płody na bazarach niż w państwowych punktach skupu. Poszukiwane artykuły w tajemniczy sposób „znikały” z fabryk i sklepów. „Twarda” zachodnia waluta wypierała gorszą krajową. „Druga gospodarka” stopniowo pochłaniała pierwszą, państwową, aż w końcu zwyciężyła.
Podobny mechanizm walki dwóch systemów odbywa się dziś w europejskiej energetyce. Unia Europejska ma dwa główne cele energetyczne. Pierwszy to obniżenie emisji dwutlenku węgla (CO2). Drugi to budowa transgranicznego, ogólnounijnego rynku energii. Obniżeniu emisji służyło wprowadzenie handlu uprawnieniami do emisji CO2 oraz subsydiowanie odnawialnych źródeł energii, m.in. elektrowni wiatrowych, słonecznych i na biomasę.
Wiatr i słońce produkują energię niemal za darmo, ale wiatr wieje albo nie, słońce świeci kiedy chce, a magazynować energii elektrycznej póki co nie można. Elektrownie wiatrowe czy słoneczne są więc mniej wydajne niż tradycyjne węglowe, atomowe czy gazowe, bo działają średnio przez 30-40 proc. czasu. Do tego koszty ich budowy są wyższe niż elektrowni konwencjonalnych. Żeby utrzymać się na rynku, potrzebują subsydiów. I te subsydia dostają.
Każdy kraj UE sam decyduje ile jego obywatele dopłacą do energetyki odnawialnej w swoich rachunkach za prąd. Dwa lata temu było to 23 mld euro, ale ta kwota jest coraz wyższa. Najwięcej płacą Niemcy, które po katastrofie w Fukushimie postanowiły dokonać zielonej transformacji swojej energetyki. W zeszłym roku subsydia płacone przez niemieckich konsumentów wyniosły 13 mld euro. W tym roku ma to być aż 20 mld euro. Koszt ten ponieśli głównie mniejsi odbiorcy, ponieważ wiele dużych firm jest z niego zwolnione, żeby mieć tani prąd potrzebny do produkcji towarów eksportowych.
Drugi cel Brukseli to wspólny unijny rynek energii, na którym prąd będzie swobodnie krążył, tak jak dziś krążą sery czy samochody. To się w dużej mierze udało, dzięki budowie wielu łączników transgranicznych i wymuszającym liberalizację unijnym przepisom.
Rynek energii w UE jest zorganizowany w większości krajów w następujący sposób - elektrownie sprzedają swój prąd na rynku hurtowym, przeważnie na giełdach energii. Tam kupują je spółki obrotu, które potem sprzedają swój prąd bezpośrednio klientom. To z grubsza tak samo jak na rynku owoców i warzyw - rolnicy sprzedają kartofle na giełdzie rolnej, a sklepikarze kupują ją żeby sprzedać konsumentom.
Cena energii na giełdzie nie zależy zupełnie od tego, w jaki sposób ta energia zostaje wytworzona - to gra popytu i podaży. Wyobraźmy sobie teraz konkurencję dwóch elektrowni - wiatrowej i zwykłej. Wiatrowa sprzedaje swoją energię po takiej samej cenie, ale może liczyć na subsydia do każdej wyprodukowanej kilowatogodziny, zarabia więc znacznie więcej. W dodatku koszt wyprodukowania prądu z wiatru jest niewielki, bo wiatr jest darmowy. Gdy wiatr wieje i świeci słońce Niemcy są w stanie obejść się bez większości elektrowni konwencjonalnych, które wtedy stoją bezczynnie. Potrzebne są dopiero wtedy, gdy nadchodzi wieczór i słońce przestaje świecić. Ludzie zapalają światła, włączają pralki i telewizory i nadchodzi tzw. szczyt wieczorny. To niestety kolejna specyfika energetyki - zapotrzebowanie nie jest stałe w ciągu doby, ale ma swoje doliny i szczyty.