Arek Kowalczyk
Sami sobie zbudowaliśmy taki świat energetyczny. Model rynku, jaki obowiązuje w Europie, skupia się wyłącznie na dzisiejszej grze pomiędzy dostępnym zapotrzebowaniem a produkcją, omijając jakiekolwiek prognozy przyszłości i nie uwzględniając konieczności odbudowy mocy wytwórczych. Na dodatek w założeniu wolny i zliberalizowany rynek jest silnie zasilany dotacjami dla energetyki odnawialnej i biurokratycznie zdestabilizowany przez niepewne ceny pozwoleń emisji CO2. Efekt jest jaki jest – dzisiejsze analizy opłacalności inwestycji są na NIE. Średnie (indeks IRDN) ceny energii elektrycznej na giełdzie energii na początku tego roku osiągnęły wartości… 140-160 zł/MWh by dziś leniwie podnieść się w okolice 180 zł/MWh. To cena na całych europejskich rynkach – w Skandynawii (Nordpool) kupi się po 40, a w Lipsku (EEX) po 50 euro za MWh. Entuzjaści rynkowi chwalą system i udowadniają słuszność przyjętego modelu, gdzie niegdzie podnoszą się głosy zaniepokojenia.
Ta dzisiejsza cena giełdowa, która jest często używana przez banki jako referencyjna dla rynku, nie zapewnia jakiejkolwiek możliwości realizacji dużych projektów energetycznych. Używając prostych obliczeń i przykładając parametry jakie mamy w polskiej energetyce (np. wyniki przetargu i podpisanego kontraktu na nowy blok w Kozienicach – 1075 MW i koszt ponad 5 mld zł netto i przykładając standardowe dla energetyki parametry – wykorzystanie mocy, koszty paliwa, koszty remontów i inne, opłaty środowiskowe i nawet będąc nadzwyczaj łagodnym w opłatach za emisje CO2- przyjmując obecny poziom 6-7 euro za tonę i możliwości derogacji) – wpada się głęboko w ujemne stopy zwrotu, a jakiekolwiek światło w tunelu widać dopiero przy cenie energii gdzieś w okolicach 270 zł/MWh. Kolejne przetargi na nowe bloki pomimo otwierania kopert, nie napawają entuzjazmem. Wydaje się, że dostawcy też zrozumieli sytuację i postanowili już nie walczyć ceną, a wręcz składać oferty z dużym zapasem. Kilka dni temu za 450 MW w Elektrowni Turów najtańsza oferta opiewała na prawie 4 mld PLN. To wszystko stawia pod znakiem zapytania strategie przełomu inwestycyjnego w polskiej energetyce anno domini 2013. Jeśli z jednej strony spółki energetyczne mają skupiać się na prezentacji świetnych wyników finansowych dla inwestorów giełdowych, to nie będą mogły, nawet silnie namawiane przez właściciela w postaci Skarbu Państwa, inwestować w projekty, które na dziś wydają się nieopłacalne. Jeśli z kolei podejmą takie ryzyko i rozpoczną (niezbędne) inwestycje licząc na wzrost cen energii w przyszłości – wyceny giełdowe uwzględnią to w wycenie akcji, spadającej w dół lotem pikującego ptaka. Klasyczny pat będzie utrzymywał się dość długo, chyba że Europa, w tym również Polska wyjdzie z kryzysu i wzrośnie zapotrzebowanie, a wiec i ceny i możliwość prowadzenia inwestycji, albo cały system energetyczny się przewróci, co też prowadzi do analogicznego wzrostu cen energii. Możliwe jest też połączenie obu tych strategii w jedno co da powtórkę amerykańskiego kryzysu kalifornijskiego z 2000 w realiach europejskiego XXI wieku.
Nadszedł więc czas na weryfikację całego modelu rynku, o czym powoli przebąkuje się w całej Europie, albo na dalsze odkładanie problemu na przyszłość albo jakiś rodzaj quasi-interwencjonizmu państwowego. Po doświadczeniach (reaktywowanej obecnie przez niektórych na plus) epoki Gierka i realnego socjalizmu, który raczej przypominał realistyczny pure-nonsens jestem przeciwny braniu przez państwo za dużo na swoje barki i wolałbym dobre reguły rynkowe prowadzące do sensownych inwestycyjnie decyzji. No cóż ale jeśli sam model rynku jest absurdalny może trzeba i sięgać po niezbyt sensowne mechanizmy. W końcu nawet i kapitalizm zaakceptuje różne niekoniecznie najbardziej ekonomiczne warianty bo bądź co bądź, ale klasyk wolnego rynku Milton Friedman , dostrzegając konieczność zwycięstwa zdrowego rozsądku nad doktrynalnym stosowaniem zasad ekonomii, powiedział kiedyś: „Jeżeli spojrzymy na walkę z narkotykami z czysto ekonomicznego punktu widzenia, to rolą państwa jest ochrona karteli narkotykowych.”
zapraszamy na blog Konrada Świrskiego